Błogosławiony ciężar aparatu w ręce! Zdjęcia z niewiarygodnego Seoul Lantern Festival już wkrótce! Spodziewajcie się imponujących pawi, ziejących ogniem i machających wachlarzami ogonów; Supertrójcy – Batmana, Supermana i Spidermana w jednym czerwono-niebiesko-czarnym komplecie; tajemniczego pływającego ogrodu i wiele, wiele więcej. A wszystko to zrobione ze światła!
Póki co parę impresji seoulskich, puzzli (pod)różnych, fragmentów świata.
Pocztówka nr 1
Korea nie uderza gorącą falą ekscytacji, gorączką ekstremalnych różnic, nowym światem. To raczej tło industrialne, na pierwszy rzut oka przerażające swoją wielkomiejskością za wszelką cenę, ale po jakimś czasie można nauczyć się podziwiać kalejdoskop świateł, neonowe niebo, które ma tę zaletę, że jesteś w samym jego centrum, a nie daleko w dole.
I nagle doznaję olśnienia – Seoul jest Różą! Nie byle jaką różą, ale Różą Saint-Exupery’ego. Próżną i zdystansowaną, ale przecież cała zabawa polega na oswajaniu. Na docieraniu do czerwonych płatków, nawet jeśli trzeba sforsować po drodze trochę kolców. W końcu alternatywne miejsca właśnie dlatego są ALTERNATYWNE, że trzeba je dla siebie odkryć, zdobyć.
Pocztówka nr 2
Moje przyjęcie powitalne w Seoulu odbywa się u Moona. To pokrętny pępek wszechświata, wioska znajdująca się właściwie w centrum miasta, z widokiem na księżyc, mrugające z wcale niedaleka blokowiska, dachy domków skleconych z byle czego pod nami, kościół i góry. Lara zaprasza najbardziej pokręconych tubylców, żebym poczuła się jak w domu (…). Co w tym akurat wypadku oznacza jak w Sopocie.
Siedzimy całą noc na zewnątrz, w ogrodzie, w którym zamiast kwiatów rosną lustra. Dom Moona to Absolutna Kraina Czarów, porozstawiane wszędzie dziesiątki zwierciadeł łapią słońce i rozpraszają je po barwnych pokojach, gdzie nawet do ścian można się przytulić, bo wszystkie, łącznie z sufitem obite są miękką, wypukłą pianką, która wycisza nawet transową, ustawioną na pełny regulator MUZYKĘ! Czarne, uginające się pod dotykiem ściany to tylko tło dla mnóstwa małych obrazków, pamiątek, plakatów, zdjęć, mandali, transcendentalna galeria nirvany. Taki dom, w którym jest tyle dobrej energii, że choćbyś rozszerzał co sekundę oczy z niepohamowanego zdumienia, natychmiast czujesz się u siebie.
Następnego dnia wybieramy się z wizytą do buddyjskiej świątyni. Po drodze znajduję walizkę. Jest piękna, jakby z wężowej skóry, z miejscem wyprofilowanym na saksofon. Moon pomaga mi ją nieść, wsiadamy do metra i nagle ugina się pod wyimaginowanym ciężarem, twarz mu tężeje. Z najpoważniejszą, przejętą miną, kładzie sobie delikatnie walizkę na kolanach i pilnuje w skupieniu jakby w środku znajdował się skarb o właściwościach przewrażliwionej bomby. Obserwujemy dyskretnie ludzi, czy zareagują na tę bezczelną prowokację. Gdybym go nie znała, byłabym święcie przekonana, że ten wytatuowany facet planuje lada moment terrorystyczny atak.
Nikt jednak nie zwraca na nas uwagi, w Korei nie wypada mieszać się w nieswoje sprawy, nawet jeśli nietwoja sprawa ściska w rękach tykającą twoją śmierć.
Świątynia położona jest na wzgórzu, trzeba się wspiąć pod stromą ścianę, na łonie natury postawiono Buddzie pomnik i składa się mu ofiary z otwartych napoi i jedzenia. Mnisi przygotowują Chuseok, są niewiarygodnie zajęci gotowaniem olbrzymich ilości jedzenia, z których podobno większość po spełnieniu roli daniny zostanie wyrzucona. (…)
Następnie jedziemy obejrzeć cyrk, a właściwie pokaz akrobatyczny. Moon trzy razy zmienia zdanie co do godziny rozpoczęcia spektaklu i w końcu docieramy, gdy jest już po wszystkim. Tylko ostatnie stoisko z jedzeniem właśnie się sprząta, dostajemy za darmo placek z cukinią.
Pod wpływem niekończących się rozmów o szaleństwach i sztuce, zakładamy spontanicznie zespół muzyczny. Właściwie trupę teatralną. Czy też może raczej grupę artystów body paintingu… Projekt wygląda tak: muzycy grają na instrumentach… namalowanych na ciele. Teo ściąga koszulkę, żebyśmy mogli go przerobić na gitarę, jej gryf namalowany jest na twarzy. Moon bierze w ramiona chudziutkiego Teo i rzuca się po „scenie” w dzikim szale, szarpie „struny” zębami, robi ślizgi i sztuczki rodem z koncertów najbardziej szanujących się hardcore’owców. Lara jest pianinem, zdejmuje bluzkę i maluję jej czarno-białe klawisze na plecach. Klęka na czworakach, a ja gram, jakby od tego zależały losy świata.
Podczepiamy się pod ulicznego gitarzystę, który ma całkiem niezłą publikę, ale gdy tylko zaczynamy szoł, natychmiast cała grupka przerzuca się na nas. Jako bonus Lara wyciąga poje i podpalamy je, fire show niezmiennie budzi w Azji łatwą sensację.
Potem idziemy do nas na dachową imprezę w basenie, między praniem rozwieszamy prześcieradło i wyciągamy na zewnątrz projektor. Otwieramy okno w łazience i próbujemy miską napełnić basen nieco cieplejszą wodą niż ta, która płynie z węża. Marznąc w strojach kąpielowych oglądamy azjatyckie filmy walki, wojownicy fruwają między moimi i Lary sukienkami i stanikami.
Pocztówka nr 3
Moja pierwsza miloga w Seoulu. Zaczyna się od czegoś, co nazywamy z przyjaciółmi uśmiechem wszechświata, czy też jego puszczaniem oka. Zgadzamy się, że to „traveler’s mind” sprawia, że świat mruga do ciebie często i figlarnie.
Milonga odbywa się w dzielnicy, która stanowi esencję mojego europejskiego myślenia o Seoulu – przechodnie w nieskazitelnie odprasowanych garniturach (mimo że jest godz. 22) i wszystko neonowe, krzykliwe, nachalnie wielkomiejskie. Gubię się oczywiście. Wreszcie zaczepiam jakąś elegancką, śliczną kobietę i pytam o El Tango. Wybucha radosnym, brzęczącym śmiechem, bierze mnie pod rękę i objęte jak para z długoletnim stażem idziemy dalej razem. Rozmawiamy o tańcu, wymieniamy fascynacje, inspiracje, w końcu pytam, dlaczego tak ją rozbawiło moje pytanie. Och, widzisz, jestem właścicielką, odpowiada z tym swoim słodkim uśmiechem.
Milongi są codziennie, w dodatku posegregowane tematycznie na style, jest nawet „dzień seniora”, większość stron i informacji dostępna po angielsku.
Tango pochodzi z Argentyny, więc zasadniczo nie powinno różnic się za bardzo w Europie czy w Azji. A jednak. Tę słynną koreańską grzeczność można też doskonale odczuć w stylu prowadzenia. Przyzwyczajona do charakternych partnerów, którzy miotają kobietą po parkiecie, początkowo czuję się kompletnie zagubiona w miękkiej, ledwo wyczuwalnej wersji prowadzenia Seoulczyków. Ich komunikacja w parze jest niewiele bardziej wyraźna niż oddech, tak subtelna jakby chcieli porozumiewać się jedynie za pomocą myśli, bez dotyku.
Pod koniec milongi wypatruję nareszcie kogoś, kto tańczy nuevo. Rzucam mu spojrzenie i po chwili już obejmujemy się na parkiecie. Mam aż ciarki na plecach z radości, bo łapiemy w mig kontakt i wywijamy jak szaleńcy, gramy w tangowe klasy, prowokujemy nagłe zmiany akcji, nieoczekiwane, jakby filmowe spowolnienia, przyspieszenia powodujące o zawrót głowy. O to chodzi w tangu. O zapomnienie o bożym świecie, o godzinie, o ostatnim metrze…
Co takiego?? Ostatnie metro?! Właścicielka El tango podskakuje przejęta jak mała dziewczynka, klaszcze w szczupłe rączki i krzyczy: run, Katrina, run!! Wrzucam szybko szpilki do torby i biegnę, biegnę, a nogi niechcący wystukują jeszcze rytm ostatniego tanga.
Pocztówka nr 4
Pościągałam do domu (do domu w Seoulu, choć wciąż łapię się na nagłych przypływach zdziwienia, zatrzymaniach w pół kroku na przejściu dla pieszych i wybuchaniu niepohamowanym śmiechem – „mieszkam” w Seoulu, dobre sobie!) wielkie lustra znalezione na ulicy. Maluję teraz na nich ażurowe obrazy, w których można się przejrzeć, dosłownie. Eksperymentu sztuki nomadycznej ciąg dalszy – szyba nie wchłania kolorów, można przemalowywać, ścierać i zaczynać od nowa w nieskończoność. Co więcej, każdy kto znajdzie się w okolicy, ląduje w kadrze i staje się chcąc nie chcąc częścią obrazu. Malując, patrzę sobie prosto w oczy, jakbym rzucała wyzwanie, jakbym skakała w przepaść.
*
Czytam o sztuce ulicznej, pośród spektakularnych graffiti, wielkich instalacji i zjawiskowych flash mobów trafiam na niepozorną karteczkę o niewiarygodnej sile przekazu:
Pomysł zachwyca mnie na tyle, że postanawiam podzielić się nim z Seoulczykami. Rozplakatowuję zielone karteczki z napisem: love. Take as much as you need. W miejscu, gdzie odrywa się zwykle nr telefonu, tym razem widnieje po prostu: love. Mężczyzna na stacji metra podchodzi i podejrzliwie zagląda pod spód każdej z małych karteczek, szukając podstępu, numeru kontaktowego, strony www, czegokolwiek znajomego, logicznego. Chyba jest lekko rozczarowany, gdy odchodzi. Następnego ranka po kartce nie ma śladu, miłość została skrupulatnie posprzątana przez obowiązkowe służby porządkowe dworca Hapjeong.
Pocztówka nr 5
Zasypiamy z Larą po szalonym, intensywnym dniu, kiedy Kiki puszcza nagle na rzutniku nad naszym materacem filmik z hipnotyczną muzyką i wizualizacją wszechświata. W jednej chwili otaczają nas gwiazdy, planety, koronkowe wzory konstelacji, cały pokój przemienia się w bijące rytmicznie serce kosmosu, fruwamy ponad wszystkimi rewolucjami świata, śnimy ponad matriksami.
Kołysanka na świetliste sny:
(w drodze wyjątku, później już będą tylko wake-up calls)
http://www.youtube.com/watch?v=WMTfT5GC2oQ&feature=autoshare
(koniecznie wyobraź sobie tę animację w skali sufitu, pokoju, horyzontu)