Tag Archives: fikcja

pocztówki z Seoulu

Błogosławiony ciężar aparatu w ręce! Zdjęcia z niewiarygodnego Seoul Lantern Festival już wkrótce! Spodziewajcie się imponujących  pawi, ziejących ogniem i machających wachlarzami ogonów; Supertrójcy – Batmana, Supermana i Spidermana w jednym czerwono-niebiesko-czarnym komplecie; tajemniczego pływającego ogrodu i wiele, wiele więcej. A wszystko to zrobione ze światła!

Póki co parę impresji seoulskich, puzzli (pod)różnych, fragmentów świata.

Pocztówka nr 1
Korea nie uderza gorącą falą ekscytacji, gorączką ekstremalnych różnic, nowym światem. To raczej tło industrialne, na pierwszy rzut oka przerażające swoją wielkomiejskością za wszelką cenę, ale po jakimś czasie można nauczyć się podziwiać kalejdoskop świateł, neonowe niebo, które ma tę zaletę, że jesteś w samym jego centrum, a nie daleko w dole.

 
I nagle doznaję olśnienia – Seoul jest Różą! Nie byle jaką różą, ale Różą Saint-Exupery’ego. Próżną i zdystansowaną, ale przecież cała zabawa polega na oswajaniu. Na docieraniu do czerwonych płatków, nawet jeśli trzeba sforsować po drodze trochę kolców. W końcu alternatywne miejsca właśnie dlatego są ALTERNATYWNE, że trzeba je dla siebie odkryć, zdobyć.

 
Pocztówka nr 2
Moje przyjęcie powitalne w Seoulu odbywa się u Moona. To pokrętny pępek wszechświata, wioska znajdująca się właściwie w centrum miasta, z widokiem na księżyc, mrugające z wcale niedaleka blokowiska, dachy domków skleconych z byle czego pod nami, kościół i góry. Lara zaprasza najbardziej pokręconych tubylców, żebym poczuła się jak w domu (…). Co w tym akurat wypadku oznacza jak w Sopocie.

 
Siedzimy całą noc na zewnątrz, w ogrodzie, w którym zamiast kwiatów rosną lustra. Dom Moona to Absolutna Kraina Czarów, porozstawiane wszędzie dziesiątki zwierciadeł łapią słońce i rozpraszają je po barwnych pokojach, gdzie nawet do ścian można się przytulić, bo wszystkie, łącznie z sufitem obite są miękką, wypukłą pianką, która wycisza nawet transową, ustawioną na pełny regulator MUZYKĘ! Czarne, uginające się pod dotykiem ściany to tylko tło dla mnóstwa małych obrazków, pamiątek, plakatów, zdjęć, mandali, transcendentalna galeria nirvany. Taki dom, w którym jest tyle dobrej energii, że choćbyś rozszerzał co sekundę oczy z niepohamowanego zdumienia, natychmiast czujesz się u siebie.

 
Następnego dnia wybieramy się z wizytą do buddyjskiej świątyni. Po drodze znajduję walizkę. Jest piękna, jakby z wężowej skóry, z miejscem wyprofilowanym na saksofon. Moon pomaga mi ją nieść, wsiadamy do metra i nagle ugina się pod wyimaginowanym ciężarem, twarz mu tężeje. Z najpoważniejszą, przejętą miną, kładzie sobie delikatnie walizkę na kolanach i pilnuje w skupieniu jakby w środku znajdował się skarb o właściwościach przewrażliwionej bomby. Obserwujemy dyskretnie ludzi, czy zareagują na tę bezczelną prowokację. Gdybym go nie znała, byłabym święcie przekonana, że ten wytatuowany facet planuje lada moment terrorystyczny atak.

 
Nikt jednak nie zwraca na nas uwagi, w Korei nie wypada mieszać się w nieswoje sprawy, nawet jeśli nietwoja sprawa ściska w rękach tykającą twoją śmierć.

 

Świątynia położona jest na wzgórzu, trzeba się wspiąć pod stromą ścianę, na łonie natury postawiono Buddzie pomnik i składa się mu ofiary z otwartych napoi i jedzenia. Mnisi przygotowują Chuseok, są niewiarygodnie zajęci gotowaniem olbrzymich ilości jedzenia, z których podobno większość po spełnieniu roli daniny zostanie wyrzucona. (…)

 
Następnie jedziemy obejrzeć cyrk, a właściwie pokaz akrobatyczny. Moon trzy razy zmienia zdanie co do godziny rozpoczęcia spektaklu i w końcu docieramy, gdy jest już po wszystkim. Tylko ostatnie stoisko z jedzeniem właśnie się sprząta, dostajemy za darmo placek z cukinią.

 
Pod wpływem niekończących się rozmów o szaleństwach i sztuce, zakładamy spontanicznie zespół muzyczny. Właściwie trupę teatralną. Czy też może raczej grupę artystów body paintingu… Projekt wygląda tak: muzycy grają na instrumentach… namalowanych na ciele. Teo ściąga koszulkę, żebyśmy mogli go przerobić na gitarę, jej gryf namalowany jest na twarzy. Moon bierze w ramiona chudziutkiego Teo i rzuca się po „scenie” w dzikim szale, szarpie „struny” zębami, robi ślizgi i sztuczki rodem z koncertów najbardziej szanujących się hardcore’owców. Lara jest pianinem, zdejmuje bluzkę i maluję jej czarno-białe klawisze na plecach. Klęka na czworakach, a ja gram, jakby od tego zależały losy świata.

 
Podczepiamy się pod ulicznego gitarzystę, który ma całkiem niezłą publikę, ale gdy tylko zaczynamy szoł, natychmiast cała grupka przerzuca się na nas. Jako bonus Lara wyciąga poje i podpalamy je, fire show niezmiennie budzi w Azji łatwą sensację.

 
Potem idziemy do nas na dachową imprezę w basenie, między praniem rozwieszamy prześcieradło i wyciągamy na zewnątrz projektor. Otwieramy okno w łazience i próbujemy miską napełnić basen nieco cieplejszą wodą niż ta, która płynie z węża. Marznąc w strojach kąpielowych oglądamy azjatyckie filmy walki, wojownicy fruwają między moimi i Lary sukienkami i stanikami.

 
Pocztówka nr 3
Moja pierwsza miloga w Seoulu. Zaczyna się od czegoś, co nazywamy z przyjaciółmi uśmiechem wszechświata, czy też jego puszczaniem oka. Zgadzamy się, że to „traveler’s mind” sprawia, że świat mruga do ciebie często i figlarnie.

 
Milonga odbywa się w dzielnicy, która stanowi esencję mojego europejskiego myślenia o Seoulu – przechodnie w nieskazitelnie odprasowanych garniturach (mimo że jest godz. 22) i wszystko neonowe, krzykliwe, nachalnie wielkomiejskie. Gubię się oczywiście. Wreszcie zaczepiam jakąś elegancką, śliczną kobietę i pytam o El Tango. Wybucha radosnym, brzęczącym śmiechem, bierze mnie pod rękę i objęte jak para z długoletnim stażem idziemy dalej razem. Rozmawiamy o tańcu, wymieniamy fascynacje, inspiracje, w końcu pytam, dlaczego tak ją rozbawiło moje pytanie. Och, widzisz, jestem właścicielką, odpowiada z tym swoim słodkim uśmiechem.

 

Milongi są codziennie, w dodatku posegregowane tematycznie na style, jest nawet „dzień seniora”, większość stron i informacji dostępna po angielsku.
Tango pochodzi z Argentyny, więc zasadniczo nie powinno różnic się za bardzo w Europie czy w Azji. A jednak. Tę słynną koreańską grzeczność można też doskonale odczuć w stylu prowadzenia. Przyzwyczajona do charakternych partnerów, którzy miotają kobietą po parkiecie, początkowo czuję się kompletnie zagubiona w miękkiej, ledwo wyczuwalnej wersji prowadzenia Seoulczyków. Ich komunikacja w parze jest niewiele bardziej wyraźna niż oddech, tak subtelna jakby chcieli porozumiewać się jedynie za pomocą myśli, bez dotyku.

 
Pod koniec milongi wypatruję nareszcie kogoś, kto tańczy nuevo. Rzucam mu spojrzenie i po chwili już obejmujemy się na parkiecie. Mam aż ciarki na plecach z radości, bo łapiemy w mig kontakt i wywijamy jak szaleńcy, gramy w tangowe klasy, prowokujemy nagłe zmiany akcji, nieoczekiwane, jakby filmowe spowolnienia, przyspieszenia powodujące o zawrót głowy. O to chodzi w tangu. O zapomnienie o bożym świecie, o godzinie, o ostatnim metrze…

 
Co takiego?? Ostatnie metro?! Właścicielka El tango podskakuje przejęta jak mała dziewczynka, klaszcze w szczupłe rączki i krzyczy: run, Katrina, run!! Wrzucam szybko szpilki do torby i biegnę, biegnę, a nogi niechcący wystukują jeszcze rytm ostatniego tanga.

 
Pocztówka nr 4

Pościągałam do domu (do domu w Seoulu, choć wciąż łapię się na nagłych przypływach zdziwienia, zatrzymaniach w pół kroku na przejściu dla pieszych i wybuchaniu niepohamowanym śmiechem – „mieszkam” w Seoulu, dobre sobie!) wielkie lustra znalezione na ulicy. Maluję teraz na nich ażurowe obrazy, w których można się przejrzeć, dosłownie. Eksperymentu sztuki nomadycznej ciąg dalszy – szyba nie wchłania kolorów, można przemalowywać, ścierać i zaczynać od nowa w nieskończoność. Co więcej, każdy kto znajdzie się w okolicy, ląduje w kadrze i staje się chcąc nie chcąc częścią obrazu. Malując, patrzę sobie prosto w oczy, jakbym rzucała wyzwanie, jakbym skakała w przepaść.

 
*
Czytam o sztuce ulicznej, pośród spektakularnych graffiti, wielkich instalacji i zjawiskowych flash mobów trafiam na niepozorną karteczkę o niewiarygodnej sile przekazu:

 
http://www.google.pl/imgres?q=love+street+art&um=1&hl=pl&sa=N&biw=1024&bih=475&tbm=isch&tbnid=dZUzJyAEPmlZ3M:&imgrefurl=http://www.streetartutopia.com/%3Fp%3D1184&docid=Ko_34EAZxfhZjM&imgurl=http://www.streetartutopia.com/wp-content/uploads/2011/02/street_art_9_love.jpeg&w=650&h=405&ei=J6K1TveuDIWeiAeewazlAQ&zoom=1&iact=rc&dur=499&sig=104413949638814696085&page=4&tbnh=109&tbnw=146&start=34&ndsp=12&ved=1t:429,r:11,s:34&tx=47&ty=45

 

 

Pomysł zachwyca mnie na tyle, że postanawiam podzielić się nim z Seoulczykami. Rozplakatowuję zielone karteczki z napisem: love. Take as much as you need. W miejscu, gdzie odrywa się zwykle nr telefonu, tym razem widnieje po prostu: love. Mężczyzna na stacji metra podchodzi i podejrzliwie zagląda pod spód każdej z małych karteczek, szukając podstępu, numeru kontaktowego, strony www, czegokolwiek znajomego, logicznego. Chyba jest lekko rozczarowany, gdy odchodzi. Następnego ranka po kartce nie ma śladu, miłość została skrupulatnie posprzątana przez obowiązkowe służby porządkowe dworca Hapjeong.

 
Pocztówka nr 5

Zasypiamy z Larą po szalonym, intensywnym dniu, kiedy Kiki puszcza nagle na rzutniku nad naszym materacem filmik z hipnotyczną muzyką i wizualizacją wszechświata. W jednej chwili otaczają nas gwiazdy, planety, koronkowe wzory konstelacji, cały pokój przemienia się w bijące rytmicznie serce kosmosu, fruwamy ponad wszystkimi rewolucjami świata, śnimy ponad matriksami.

 

Kołysanka na świetliste sny:

(w drodze wyjątku, później już będą tylko wake-up calls)

http://www.youtube.com/watch?v=WMTfT5GC2oQ&feature=autoshare

(koniecznie wyobraź sobie tę animację w skali sufitu, pokoju, horyzontu)


Muminek robi rewolucję, czyli jak pokonać Bukę

Ostatnio ten blog przypomina raczej „dookoła rewolucji” niż „dookoła światła”, ale projekt (patrz: Nomadka) nie zniknął ani na moment z mojej listy priorytetów. Teraz może nawet ma jeszcze większe znaczenie. Dziś w Seoulu zaczyna się festiwal latarni, odbieram też pierwszą wypłatę za swoją działalność wywrotową w szkole chrześcijańskiej, więc będę mogła kupić nowy obiektyw.

 
Wtedy – zobaczyli Bukę. Zobaczyli ją wszyscy. Siedziała nieruchoma przed schodami na piaszczystej ścieżce i patrzyła na nich okrągłymi oczami bez wyrazu.
Nie była szczególnie duża i nie wyglądała groźnie. Czuło się jednak, że jest ogromnie złośliwa i że potrafi tak siedzieć i czekać w nieskończoność. I to było straszne.

 
pierwsze spotkanie z Buką
W dolinie Muminków” Tove Jansson

 
Żeby zwyciężyć Bukę, Muminek co wieczór wynosił na brzeg morza małą lampkę naftową. Buka była o wiele większa od muminkowego rozmiaru i straszna, ale miała smutne oczy, a noce były już takie zimne!

 
Podczas ostatniej demonstracji pod City Hall, zaproszono nas na scenę, byśmy powiedzieli parę słów otuchy do protestujących Seoulczyków. Wyszliśmy związani sznurem, 10 osób, oślepiający reflektor, mikrofon z zaskoczenia lądujący w moich spętanych dłoniach. Rozglądam się dookoła, nie widzę twarzy tylko morze małych latarenek i zaczynam mówić swoją ledwo słyszalną chrypką (zapalenie gardła to choroba tego miasta): Dobry wieczór Seoul. Przyjechaliśmy z różnych miejsc świata, wspieramy dziś Wall Street Occupation, ale tak naprawdę wspieramy wszelkie objawy pokojowej rewolucji, gdziekolwiek by się nie odbywały. Są wśród nas ludzie z hiszpańskiego Puerta del Sol, Niemka, Argentyńczyk, Brazylijczyk, Kanadyjczyk, Amerykanie, ja jestem z Polski, ale przez parę miesięcy mieszkałam w greckim obozie demonstrantów, miasteczku namiotowym przed parlamentem. Teraz jesteśmy tutaj, by pokazać, że to sprawa globalna. Dziękuję za te świeczki, które przynieśliście, bo z nich właśnie możemy zaprószyć i rozdmuchać wielki ogień.


Od tego małego płomienia, który Muminek zapalał dla Buki, udało się stopić lód jej serca i przestała wreszcie zamrażać wszystko, co stanęło na jej drodze. Wielka Buka, postrach całej Doliny Muminków i wszystkich dzieci, została pokonana jednym małym światełkiem i odwagą Muminka.

Bajki są super.


Postscriptum do Matriksa. Czerwona pigułka.

 

Co to znaczy: „prawdziwe”? Jak możesz zdefiniować „rzeczywistość”? Jeśli mówisz o tym, co możesz poczuć, co możesz powąchać, spróbować lub zobaczyć, to rzeczywistość jest tylko elektrycznymi impulsami interpretowanymi przez twój mózg.

 

O 7 rano ze stacji metra wylewa się czarna armia. Zastępy gotowych do pracy w nieśmiertelnych uniformach garniturów Koreańczyków. Szkliste, niewidzące oczy i, rzecz jasna, pośpiech. Mam ochotę wywiesić transparent: WITAMY W MATRIKSIE, TWOJA KORPORACJA DZIĘKUJE, ŻE RÓWNIEŻ  DZISIAJ ZDECYDOWAŁEŚ SIĘ SPRZEDAĆ NAM SWOJĄ DUSZĘ (…)

 

How deep the rabbit hole goes

Jak się robi pranie mózgu?

Pracuję teraz w szkole chrześcijańskiej, początkowo miałam być nauczycielką angielskiego, później wiedzy o społeczeństwie, ostatecznie przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że uczę… historii, w dodatku opartej na Biblii. Każdy, kto mnie zna, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że to mistrzostwo paradoksu. Postanowiłam więc zostać wewnętrzną rewolucjonistką.

W każdym podręczniku co kilka stron widnieje przypomnienie o tym, że najwyższą cnotą jest „being obey”, czyli posłuszeństwo. Z przyjemnością  zamazałabym markerem wszystkie te ideologiczne fragmenty, zamiast tego jednak opowiadam dzieciakom o Buddzie, armii Gandhiego, puszczam Marzyciela i Pippi Pończoszankę, każę biegać po ławkach w poszukiwaniu nowych punktów widzenia, śledzić Wall Street Occupation jako pracę domową, rozdaję mandale.

Ostatnio dyrektorka mojej szkoły znalazła jedną na podłodze i wezwała mnie do siebie na „rozmowę”. Okrągłe naklejki z kwiatem pośrodku to wizytówka etno zespołu SuriSuri MahaSuri (patrz: Żyjemy w globalnej Korei Północnej), wykorzystałam je na lekcji jako punkty w jakiejś grze. Mandala jest transcendentalnym symbolem przemijania, popularnym w buddyzmie, hinduizmie, ale znacznie bardziej filozoficznym niż religijnym. Okazuje się, że „takich rzeczy” nie wolno pokazywać małym chrześcijanom. Na moje pytanie o tolerancję (ja też chodziłam do katolickiej szkoły, ale mieliśmy lekcje o podstawach islamu, hinduizmu, buddyzmu. Trudno udawać, że wielkie religie, funkcjonujące na całym świecie po prostu nie istnieją) słyszę, że tak, oczywiście, oni ROZUMIEJĄ tolerancję, ale nie w naszej szkole. Na prośbę o nieafiszowanie się z tego rodzaju symbolami, kiwam głową ze zgrozą i zbieram swoje zabawki z biurka, na wierzchu sterty książek leży laptop (serdeczne pozdrowienia dla Piotra!), dokładnie na wysokości twarzy mojej szefowej, dopiero po wyjściu z biura zauważam, że na samym środku widnieje przedmiot sporu, zapomniałam, że nakleiłam mandalę także tutaj…

Chyba punkt dla mnie, zataczam się ze śmiechu, gdy wchodzę do pokoju nauczycielskiego i trochę w ramach prowokacji na pytanie co się stało odpowiadam zgodnie z prawdą. Próbuję wydobyć z chłopaków jakąkolwiek opinię na ten temat, ale wykręcają się, że nie wiedzą, co mandala symbolizuje. Jak możecie nie wiedzieć, jesteście z Indii i studiujecie na czwartym roku teologii?!, wściekam się.

Jeszcze trochę i, cholera, zacznę medytować.~

Przesadzam? Nie warto dopatrywać się w drobiazgach śladów większej ideologii? Z szczegółów tworzyć jak puzzle obraz świata?

Niewiedza to błogosławieństwo.

Weź niebieską pigułkę, a historia się skończy, obudzisz się we własnym łóżku i uwierzysz we wszystko, w co zechcesz. Weź czerwoną pigułkę, a zostaniesz w krainie czarów i pokażę ci, dokąd prowadzi królicza nora.

Nawet ten cały Matrix jest grą przecież i jeśli podrygujesz do sobie tylko znanego rytmu, przeskakując po trzy stopnie, masz szansę się wymknąć, może nie uciec definitywnie, ale zwagarować na jakiś czas, zaczerpnąć świeżego powietrza i niepokornie wrócić na moment, rozegrać partię raz jeszcze, od początku, na przeobrażających się z zawrotną prędkością zasadach.

Czasem mam wrażenie, że wystarczyłoby zmienić tylko kasetę, przestawić stację w radio, by muzyką wyzwolić tych, którzy nie wiedzą nawet, że są niewolnikami.

Jeśli nie masz pojęcia, o czym ja tu do cholery piszę, mają cię.

Wake up, Neo.

Koreańczycy zasypiają zawsze i wszędzie. Wiecznie przemęczeni, letargiczni.

Minęła połowa semestru, muszę wypisać opinie o uczniach, dostałam od dyrektorki ściągę, przykłady raportów z poprzednich lat. Niemal przy każdym uczniu znajduje się adnotacja: permanentnie śpiący, zmęczony, apatyczny.

 Bogowie, te dzieciaki mają kilkanaście lat, powinny tryskać energią, życiem, psocić, broić i rozrabiać. Tymczasem „sukces wychowawczy” (sic!) polega na tym, że czytają Biblię, śpiewają religijne pioseneczki i oglądają reality show (wcale nie chrześcijańskie). Zasługą Naszego Wspaniałego Systemu, dzieci są grzeczne i POSŁUSZNE, idealnie przystosowane, zindoktrynowane. Alleluja, amen.
Welcome to the real world.

W „rzeczywistości” Korea w całej tej historii jest tylko scenografią bez znaczenia, Matrix jest wszechobecny, w każdym jego nosicielu i nie ma ucieczki, tu to po prostu trochę lepiej widać.

Nie pozwól sobie zrobić z siebie niewolnika. Właśnie tak, nie: nie pozwól IM zrobić z ciebie niewolnika, ale nie pozwól sobie na moment nieuwagi, zmęczenia, gdy zgadzasz się na cokolwiek, byle tylko mieć spokój.

Co komu po telefonie, skoro nie może mówić?

Pozwolą ci pozostać „niezależnym”, jeśli robisz coś kompletnie nieznaczącego, albo: jeśli oni nie zdają sobie sprawy jak ważne jest to, co robisz.

W drodze do szkoły mijam osobę kierującą ruchem, stoi w przebraniu w stylu anime, kolorowe wdzianko, krótkie ogrodniczki i kontrastujące rajstopy, mały azjatycki tułów i wielka, nieproporcjonalna pluszowa głowa z charakterystycznymi kółkami wiecznie zdziwionych oczek i kreską umownych ust.

Praca, która co dzień wygląda podobnie i nie ma w sobie za wielkiego potencjału. Jest wczesny ranek, ja jeszcze sączę swoją kawę orzechową, ale ona (po nogach można sądzić, że to kobieta, orzeka autorytarnie mój znajomy, żonaty, więc może się zna) za każdym razem, gdy ją widzę, tryska optymizmem i energią. To, co wyprawia na swoim skrzyżowaniu, to bez wątpienia taniec, podryguje, podskakuje, macha radośnie małymi rączkami, schowana za poduszkową twarzą odprawia rytualną choreografię nowego dnia (i czy to przypadek, że tradycyjny taniec koreański Talchum też jest tańczony zawsze w maskach?).

Follow the white rabbit.

 

 

Śródtytuły pochodzą z Matrixa.


Żyjemy w globalnej Korei Północnej*

Idziemy na koncert SuriSuri MahaSuri – Lara, Kiki i ja.

Lara mówi tylko: zakochasz się.

Zespół dzikich Koreanek i Marokańczyka to mieszanka wybuchowa trzech silnych indywidualności,  inspiracji szukających w drodze, dźwiękach ulicy i przypadkowych spotkaniach. Iris śpiewa i gra na akordeonie w taki sposób, że pomiędzy dźwiękami, wyczarowywanymi jej wysokim, magnetycznym głosem, słychać tęskne wycie wiatru, zawodzenie wilków, cygańskie noce w rumuńskich górach, łopotanie spódnic i płaszczy i rozdartych, pustych kieszeni; Mina sprawia wrażenie elfa ze swoimi etnicznymi bębnami, piszczałkami, grzechotkami, które szeleszczą, mruczą i tworzą muzykę bicia serca; Omar jest multiinstrumentalistą, czerpie z tradycji arabskiej wokalizy, ale stanowi swój własny gatunek muzyczny.

Wyjątkowo grają nie w jakiejś alternatywnej przestrzeni, ale w… filharmonii; filharmonia to miejsce poważne, trzeba więc słuchać na siedząco.

Wpadamy spóźnieni. Początkowo podziwiam jedynie niezwykłą plastyczność muzyki, grę świateł i kolorów, miękkie ruchy palców po instrumentach, nasycone kolory. Są boso, mimo chłodu i tego, że, jak wyjaśniają, złapali ostatnio jakąś infekcję i nie są w najlepszej formie. Niespodziewanie w tle pojawia się biała postać o kocich ruchach, improwizuje lekki taniec – synestezję, jest ciemno, ale wyczuwam natychmiast: Celine! Francuska tancerka, z którą robimycontact dance jamm sessions. Pojawia się też drobna Koreanka ze świetlistymi pojami, rysuje w powietrzu tajemnicze, rytmiczne hieroglify.

Mina, Iris & Omar

SuriSuri MahaSuri

Zdjęcia są własnością Zespołu

Nagle Omar, jakby czytał mi w myślach, rzuca ze sceny: można się ruszać! Wstaję jako jedyna i tańczę, wtedy cud absorpcji dokonuje się raz jeszcze, czuję ogień, widzę ognisko w środku lasu, tańczę, jak na dzikich pogańskich rytuałach, w samym centrum Seoulu, tańczę, gubię buty, skarpetki, kwiat, który miałam we włosach, tańczę.

Potem podchodzę do Lary: miałaś rację.

Po koncercie Omar mówi, że muzyka ma sens wtedy, gdy rozmawia ze słuchaczami; nie interesuje go granica pt. publiczność-wykonawca; „I am a people man”, śmieje się i mimo że następnego dnia znów występuje, a w domu czeka na niego żona,  jeśli ktoś ma ochotę gdzieś razem wyskoczyć, to zaprasza. Udajemy się więc na wino. Knajpkę pokazuje nam Omar, jest niesamowita, wygląda jak prywatny dom, wchodzi się z balkonu, na dole znaleźć można tylko tabliczkę napisaną kredą, a w środku  telewizor w czerwonych okiennicach, gdzie  czarno-biali aktorzy pracowicie wyczyniają swoje stylowe, bezgłośne akrobacje.

Jest nas sześcioro: Lara, Kiki i ja, Omar, Egipcjanin Mohamed i jego dziewczyna Rosjanka. Oksana rzuca nieopatrznie, że przez 3 lata mieszkała w Korei Północnej. Rozszerzają nam się oczy, otwierają usta. Zasypujemy ją pytaniami o każdy szczegół życia, chcemy wiedzieć wszystko.

Mieszkała w ambasadzie, bo tylko jako dyplomata możesz się tam dostać. Czasem wpuszczają jakiegoś turystę, ale ceny są absolutnie zaporowe. W samym kraju za to bieda hula na całego. Jeśli pracujesz, dostajesz kartkę ze skromnym przydziałem prowiantu. Na tym lista zakupów się kończy. Nie ma sklepów z odzieżą, tylko jakiś krawiec; nie ma prywatnych samochodów, komórek, technologii, zwierząt domowych (20 lat temu podczas wielkiego głodu wszystkie zostały zjedzone…). Nie ma restauracji, prócz  jakiejś dla turystów, płacić można tylko w euro, dolary są niestabilne, a poza tym AMERYKAŃSKIE, co samo w sobie jest już wystarczającym powodem, by odmawiać im jakiejkolwiek wartości. Co najbardziej paradoksalne, Koreańczycy są święcie przekonani, że żyją w najlepiej prosperującym państwie na świecie. I dzięki tej iluzji rzeczywiście są szczęśliwi (?).

Przynajmniej o tyle, o ile można to stwierdzić, rozmawiając tylko z tymi, których „podsunie ci” rząd. Ulice świecą pustkami, trzeba być albo w fabryce albo w domu; jeśli spróbujesz spaceru, podchodzi do ciebie niezwłocznie straż miejska, dowiedzieć się, co się takiego stało, że aż musiałeś wyjść. Właśnie, bez człowieka – cienia się nie ruszysz; jeśli jesteś na tyle bogaty, by dostać się do tego kraju jako turysta, zobaczysz i tak tylko tyle, ile ci pozwolą. Ale skoro tam mieszkałaś przez 3 lata to chyba nie miałaś przez cały czas strażnika?, pyta Lara. Jasne, że miałam, stwierdza po prostu Oksana, a nam się to nie mieści w głowach, próbuję sobie wyobrazić, że przez parę lat bez przerwy mnie ktoś obserwuje, podąża za mną krok w krok, ale nie potrafię. Na sekundę zapada grobowa cisza.

Zaraz jednak sypią się kolejne pełne niedowierzania pytania.

Wieczorem włącza się obywatelom elektryczność na godzinę, żeby zaserwować im kolejną dawkę narkotycznej wizji świata. W telewizji są dwa kanały, oba rzecz jasna należą do rządu. Oksana wyznaje, że ona też oglądała „wiadomości” z ogromną przyjemnością, bo choć zdawała sobie sprawę z tego, że to wszystko bzdury, tak kojąco działa, gdy  ktoś ci powtarza, że wszystko jest dobrze. Nie jest rzecz jasna, ale przynajmniej ktokolwiek się o ciebie troszczy na tyle, by co wieczór opowiedzieć ci bajkę na dobranoc. Zasypiasz więc spokojnie w czarnym od sadzy mieszkanku (gotuje się na palenisku bez żadnej rury odprowadzającej dym), śniąc wspólny sen wybrańców. Otóż Koreańczycy wierzą  w to, że żyją w raju. Kłamstwo wielokrotnie powtarzane staje się prawdą? Media sprzedają wersję świata, w której w Stanach jest niebezpiecznie, ludzie umierają z głodu, protestują, organizują antyrządowe demonstracje, w Europie panuje śmiertelna bieda, a o reszcie kontynentów nie mają pojęcia. Skąd mieliby je mieć skoro podróżowanie nie tylko za granicę, ale i z miasta do miasta jest zakazane? Pozwolenie na wyjazd do innej miejscowości można uzyskać tylko w uzasadnionych przypadkach, takich jak śmierć krewnego. Zresztą nawet wtedy nie masz jak się tam dostać, bo w całym kraju jest kilka samochodów, a transport publiczny po prostu nie istnieje.

To, co piszę, jest nielegalne, bo obcokrajowców obowiązuje zakaz opowiadania o realiach kraju.

W rzeczywistości Korea Północna jest zaledwie metaforą.

A teraz wierz w co chcesz, w obiegowe opinie, prawdy potwierdzone (?!) – naukowo, doświadczalnie, masowo; w doniesienia medialne; we własne zdolności do rozróżniania fikcji od „rzeczywistości”.

A teraz ośmiel się nie wstawiać cudzysłowu do każdego słowa wychodzącego z twoich ust, każdej myśli, która rodzi się w twojej (?) głowie.

A teraz udawaj, jak chcą media, że nic nie dzieje się na Wall Street, w Hiszpanii, Grecji, Egipcie, Izraelu, Tunezji i dziesiątkach innych miejsc, zamknij oczy i nie słysz ruchu oburzonych, bo jak można walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem?

Ale czy w ogóle da się myśleć samodzielnie? Przecież na czymś musimy opierać nasz światopogląd. I czy rzeczywiście bezwarunkowa  wolność to jest to, czego chcemy? Czy wolność w swej ekstremalnej formie nie oznacza szaleństwa? Czy jesteś pewien, że gdyby „uratować” Koreańczyków, chcieliby świata, jaki jest na zewnątrz? Czy nie tęskniliby za swoim bezpiecznym, małym, prywatnym wszechświatem, tak jak pokolenie moich dziadków wzdycha do komunizmu jak do ciasnej, ale osłoniętej od wiatru zatoki? Czy jesteś pewien, że kochasz sztormy bardziej od ciepłej herbaty w porcie, gdzie w radio sączy się piosenka o wolności i gdy o tym rozmawiasz, błyszczą ci oczy i to jest optymalny poziom ekscytacji?

Może pewnego dnia dojrzejemy do wolności, ale póki co jesteśmy wiernymi czcicielami konformizmu, póki co rządzą nami tchórze, a kto wybiera tchórzy na swoich przywódców?…

*Autorką tytułu jest Lara: http://larainaction.blogspot.com/