Tag Archives: podróż dookoła swiatla

Walentyna w Wenecji

Chciałam zabrać Walentynę na spacer do Wenecji, ponieważ jest dystyngowana. Delikatnie kołysze zadkiem, gdy przechadza się między kwiatkami, porusza się z gracją apetycznie zaokrąglonej Murzynki. Mimo swoich imponujących rozmiarów średniej wielkości psa, Walentyna jest damą i spaceruje tylko wokół klombów przy wjeździe do kempingu. Mam nawet satynowy czarny elegancki pasek, który chciałam pożyczyć Walentynie w dowód mojej przyjaźni. Nic z tego. Walentyna jest szczęśliwą kurą pod Wenecją i do miasta się nie wybiera. Muszę wymyśleć coś innego.

Walentyna


Pod światło

Wszystko, co mnie interesuje, jest pod światło.

 

Wszystko, co mnie interesuje, ulotne jest.

Nabawiłam się rytuałów podróżnych, ulotnych jak ja, jak moja efemeryczna obecność. Puszczam bańki mydlane i maluję na chodnikach kolorową kredą. Współtworzenie świata do pierwszego deszczu.

 

 

„Między światłem a ruchem jest dźwięk.”

Wenecja, bo jej włoskie imię to Signora Serenissima, czyli Najjaśniejsza.

 


Kind of into the wild. Rumunia.

W Grabówce wita mnie Vedder, głośniki są ustawione w drzwiach i to najlepszy z możliwych znaków na drogę. Znów mogę pana słuchać, panie Eddie, znów jestem w podróży, choćby przez chwilę. Jak gdyby nigdy nic, jakby nie było Sopotu, jakbym nie zastanawiała się, czy jeszcze pamiętam, „jak to się robi.” Szczęśliwie, sprawdzają się moje podejrzenia: z włóczeniem jest jak z jazdą na rowerze – jak się raz złapie o co chodzi, już się nie zapomina. Prawdę mówiąc, nie da się zapomnieć, choćby się bardzo starało. Nie bez powodu nałóg wędrówki jest jednym z dwóch, do których się przyznaję… Co więcej, wchodzę w nowy wymiar podróżowania, następny etap wtajemniczenia; jest jeszcze intensywniej niż było ostatnim razem, zadziwiające, że to w ogóle możliwe.

*
Pod wpływem muzyki zaczynamy rozmawiać o „Into the wild”. Dochodzimy wspólnie do wniosku, że McCandless był „troszeczkę idiotą”, bo, u diabła, nie chodzi o to, by się obrazić na cały świat za to, że nie jest idealny i uciec do lasu. Rzecz rozbija się jak zwykle o tworzenie (tym razem nie o definicje…). Oglądałam ostatnio „Podaj dalej”, który odwraca pytanie: co świat ma mi do zaoferowania? na: co ja mam światu do zaoferowania? …

*
To jeszcze tak z rozpędu o tym, co to znaczy układanie sobie życia:

Roman: Siedziałam ostatnio na Rynku w Krakowie i puszczałam bańki mydlane. Gdybym dostawała złotówkę za każde zdjęcie, które mi zrobili turyści, byłabym bogata. Ależ bym sobie ułożyła życie!

Ja: Układanie sobie życia jest mocno przereklamowane…

Roman: No, ale tylko pomyśl: ociepliłabym dach!

*
A potem jadę dalej.
a potem jadę dalej
Sekundę po przekroczeniu granicy już zmieniam zdanie.

Pierwszy samochód, na który macham, jedzie na Rumunię. Daję się skusić i bez chwili wahania rezygnuję z pierwotnego „planu” najkrótszej drogi – przez Węgry i Serbię. Rumunia należy do listy moich „miejsc naprawdę”. W przeciwieństwie do Słowacji, która jest jak domek dla lalek – wszystko jest miniaturowe, pastelowe, czyściutkie, milutkie i równiutkie, nawet język składa się głównie ze zdrobnień; albo Belgii, która jest szklana, co chwilę napotyka się na niewidzialne ściany, a zwłaszcza między ludźmi; lub Niemczech, które nie dość, że wycięte z szablonu, to jeszcze poprawione od linijki; więc w przeciwieństwie do nich Rumunia jest prawdziwa, pełnokrwista.

Mam jeszcze jedną szaloną teorię. Zastanawia mnie, dlaczego tutaj policyjne samochody na bokach mają napisy, które czyta się od lewej do prawej, a na masce – na odwrót, czyli AITILOP. I nie zdziwiłabym się wcale, gdyby to było po to, żeby utrudnić przestępcom identyfikację wroga, gdy go podjeżdżają od frontu. Przysięgam, to bardzo rumuńska logika.

Niestety, mój kierowca rozbija tę piękną tezę i wyjaśnia, że chodzi o ułatwienie odcyfrowania komunikatu w lusterku wstecznym.

Namawiam go, żeby wypił sobie kawkę i korzystając z przystanku, uciekam na błyskawiczne doświadczanie miejsca. Jesteśmy w Comuna Boita, zakradam się do kościoła, żeby nieśmiało z kącika zrobić parę zdjęć. W środku są dwie staruszki w tradycyjnych chustach i chłopaczek lat około 10, huśtający się na krześle. Jedna z babć się modli, a druga śmieje się ze mnie pięknym niemal bezzębnym uśmiechem. Właśnie tak, nie do mnie, a ze mnie, ale robi to tak serdecznie, że natychmiast ją lubię. Woła do mnie coś zachęcającego i pokazuje, że mam się nie wygłupiać. Wyciągam więc nieco śmielej aparat przed siebie, ale wciąż nie wiem, czy pozwolenie dotyczy tylko świątyni czy także ludzi. Fotografuję więc różne osobliwości jak ministranckie skarpetki i kaszkiet schowane za czymś w rodzaju ołtarza, a ułożone starannie na świętych księgach czy też wielki złoty zegarek, który chyba ma przypominać o upływającym czasie, choć w kraju, gdzie mało kto przejmuje się czymś tak abstrakcyjnym jak pojęcie czasu, chyba tylko bóg patrzy na zegarek. Chłopiec, który przed chwilą wyczyniał karkołomne akrobacje na drewnianym, niezbyt solidnie wyglądającym krześle, teraz wspina się nienajczystszymi butami po ścianie z freskami, żeby wisząc na parapecie zamknąć okno. Babuszka kończy modlitwę, aby zawołać innego, nieco starszego chłopaka i każe mu zapalić światła, bo chyba zwariowałam, że robię zdjęcia w takim półmroku. Chłopiec zapala wszystko, co tylko da się zapalić, potem prowadzi mnie do innej części kościoła i próbuje przekazać, puchnąc z dumy, że tylko on może tam wchodzić, bo jest ministrantem, ale ustawia mnie w progu i przykazuje sfotografować sufit . Koniecznie sufit, nie tylko w zakrystii, ale wszędzie. Sufit jest najfajniejszy. Wierni drepczą za mną i pokazują palcami, gdzie są najlepsze kawałki malowideł i co jeszcze muszę udokumentować. Podchodzi do mnie jeszcze jedna staruszka i wciska garść święconego chleba owiniętego w gazetę. Wszyscy coś opowiadają i nikomu absolutnie nie przeszkadza, że ja ledwo co rozumiem. Rumuński jest nieco podobny do włoskiego, więc bazuję na tym, co mi wychodzi w tym języku najlepiej: intonacji i gestykulacji. Gadam bez ładu i składu, wzdycham, wymachuję rękami i aparatem, a oni się cieszą i chcą, żebym została na mszy. Leniwie biją dzwony, nawet dźwięk rozchodzi się w powietrzu jakby wolniej, ludzie już się schodzą, najpierw same staruszki, później pani z okolicznego sklepiku, wciąż w fartuchu, następnie cała wielopokoleniowa rodzina, wszyscy w eleganckich, świeżo uprasowanych koszulach, a senior rodu także w tradycyjnym kapeluszu. Na ławeczce siedzą dwie starowinki, pytam, czy mogę zrobić zdjęcie, jedna się nie zgadza, ale druga zaraz szturcha ją i macha ręką, że mam robić i się nie przejmować.

bujanie w kościele

święty chleb, mam w plecaku całą garść, więc nic złego nie może mi się stać...

światło i akrobata

trzy świętości - flaga, ikona i babcia

święty Czas

sufit jest najfajniejszy

na wypadek chłodnej mszy - skarpetki zakamuflowane wśród biblii i kaszkietówka

trolle z przydrożnego sklepiku o dumnej nazwie: non stop

Mówiłam już, że uwielbiam Rumunię?